W sercu łagodnego lasu znanego jako Szeptające Lasy stała Wierzba, drzewo jak żadne inne. Gdy dęby i klony przechwalały się swoją wspaniałością, zwłaszcza w żywe, jesienne dni, Wierzba pragnęła być po prostu zwykłym drzewem. Podziwiała pokaz kolorów wokół siebie, ale czuła się trochę niedoceniana.
“Czyż nie jestem piękna?” westchnęła Wierzba, jej długie gałęzie kołysały się delikatnie w rześkim, jesiennym wietrze.
Tego dnia, gdy wiatr figlarnie szumiała jej liśćmi, chmurka smutku przełamała spokój w lesie. Mała wróbelka usiadła na jednej z jej zwisających gałęzi.
“Dzień dobry, mała Wróbelko,” powiedziała Wierzba, jej głos był łagodny. “Co cię trapi?”
“Zgubiłam się,” ćwierkała Wróbelka, drżąc na dźwięk odległego grzmotu. “Deszczowe dni zamieniły moje gniazdo w straszną ruinę. Co gorsza, jedzenie i ciepłe jagody są tak daleko.”
“Gniazdo? Ale mogę spytać, czy jest w twoim drzewie czy w czyimś innym?” zapytała Wierzba.
“W czyimś innym,” wymamrotała Wróbelka, w jej małym sercu mieszały się wstyd i strach.
“Powinnaś czuć się zdziwiona, że inne drzewo nie narzeka,” powiedziała Wierzba łagodnie. “Ptaki nie są jak my drzewa; mogą latać i iść, gdzie chcą, ale płynąca woda może dotrzeć tam, gdzie głos ptaka nie sięga. Szukaj strumienia i nie krępuj się pytać.”
“Ale nadchodzi noc,” protestowała Wróbelka.
Z szelestu gałęzi obok niej usiadł stary, chrapliwy kruk.
“Musisz wiedzieć, że jesteśmy słowikami, a nie powszednimi głosami,” kpił.
To sprawiło, że Wróbelka poczuła się jeszcze smutniej, a w Wierzbie wzbierała silna determinacja.
“Jest jedno miejsce, gdzie powinna się udać, z dala, gdzie zapewne nikt jej nie znajdzie, o ile deszcz i wiatr nie będą zbyt silne. Tam, na łące między łopianami, może znajdzie mile widziane schronienie.”
“Jednak tylko się zniszczy,” powiedział kruk, zazdrosny o talent chwalonego słowika.
Ale słowik był już wystarczająco blisko, by usłyszeć. Ucieszyła się z tej wiadomości i poleciała w nadziei w stronę łopianów i traw. Następnego dnia, gdy nastała noc, wróciła przez las w kierunku swojego gniazda. Wkrótce zrobiło się ciemno, a spadł mocny deszcz, ale leciała dalej, bo myślała, że w końcu może znajdzie schronienie.
Rzeka tańczyła nad białymi jak śnieg kamieniami i zauważyła, jak bardzo mała jest zmęczona.
“Kilka dni będzie, droga słowiku,” śpiewała do niej szeroko. “Nie tutaj, ale w cierniach na łące, gdy zima przygnie drzewo do ziemi. Ile tylko twardych gradów spadnie, zawsze znajdziesz ciepłe miejsce tutaj, u mojego brzegu. Zmęczony mały ptak, jakim jesteś! Ale nigdy nie zapominaj; kruk zawsze przybywa wcześniej. Słuchaj cicho; on nadchodzi.”
I stary kruk rzeczywiście pojawił się po drugiej stronie rzeki.
“Słuchaj mnie,” powiedział, “zanim król ptaków da ci jakieś rady.”
“To dla mnie zbyt trudne,” powiedział słowik. “Powiedz tylko, którą drogą iść, a wtedy mogę jeść i śpiewać.”
“Jeść i śpiewać, rzeczywiście!” powiedział kruk. “Ale rób, co ci mówię; lub obiecaj mi pozostać tutaj, gdzie jesteś, patrz na rzekę i ucz się słuchać jej śpiewu — to tyle dobra może ci przynieść. Mam jeszcze więcej do powiedzenia; ale uważaj, mała, rzeka huczy tak głośno, że możemy zakłócić pracowite stworzenia, jeśli zaczniemy rozmowę o kilkuletnim czasie.”
“Proszę, kontynuuj,” powiedział słowik.
“Następnego dnia słowik znalazł dom, tak jak przewidziała Wierzba, i bardzo szybko grad łamał się na jej bujnych zielonych liściach; ale trafił obok serca i diamentowego dywanu, gdzie jej gniazdo zostało umiejscowione w miękkim mchu.
Wiele ptaków, zwierząt i roślin poznało tego słowika i zaangażowało starego kruka, wiedząc, że zna wielu podróżników w mniejszym lub większym stopniu. Rozszerzył w dal cztery skrzydła, a to zostało przyniesione z daleka.
A jednej nocy, w pół pastelu w drżącej ciemności, Wierzba, płacząc z radości, obudziła swoją czuwającą matkę.
“Tak już jest, droga matko,” powiedziała. “Gdy ktoś ma ochotę słyszeć hałas na wodzie, jak i w lesie, radość jednej słuchającej osoby może uspokoić mnóstwo innych ludzi.”
Tak zniknęła ta noc, która następowała po dniu, gdy białe bracket dawały swoje jajo. Gdy się złamało, cztery jaja były w środku. Tak się stało, że wiatr płakał przez długi czas; każdy deszcz, który spadł na ziemię, biednie zmywał wiele milionów jęków z gałęzi wierzby.
Ale w wodzie, mały wolny człowiek unosił się przez wierzby, które po obu stronach były tak wysokie jak kolumny, ucięte jak filary w kościele. Ale w każdej chwili, fala wielkości wieloryba uderzała na pokładach, o których nigdy wcześniej nie myślano.
Minie dużo czasu, zanim będzie mógł patrzeć na gwiazdy z brodą na dłoni.
Wierzba trwała przez wiele minut, jak również ziemia, aby przyciągnąć do siebie, chrześcijański głos. Jej własna córka nie mniej niż czarowała go, i śmiała się, widząc go na wodach.
Wiele miesięcy przed tańcem zbliżyło się do otwarcia, a daleko, zanim najniższy woal rozwinął się wokół, łódka unosiła się na falach prawie śpiąc.
Pomagając sobie każdą gałęzią, którą mogła złapać, wdrapała się na pokład.
Nie było nikogo, tylko dziwni ludzie.
Trzech mężczyzn rozmyślało o rzeczach w kółko; ale nie wydawało się, aby cokolwiek ich poruszało — noc była zbyt znana i niekończąca się.
To była noc, której nikt nie znał, o godzinie, której nikt nie widział. Wiele, wiele godzin jeszcze do spełnienia tego dnia było nową godziną dla wielu.
Nikt w swoich myślach nie spodziewał się, że człowiek przyniesie czekanie. Jeden z dżentelmenów zarzucił uszy na ramiona, usiadł i czekał również.
Wówczas wszyscy troje mogli usłyszeć, jak każda część wydawała się odsuwać od życia od siebie.
Dookoła kawałka ludzkiej ziemi poszukująca śnieżna woda niosła drzewo, jedno z tych, na które biedny wędkarz często patrzył i szukał, czy jego jakiekolwiek resztki nadal oddychają.
Gdy fale przyniosły jeszcze jedną rękę pomaganą przez rosnącą wodę, ten żeglarz najmniej nie potrafił utrzymać ciężaru, który miał za burtą, aż świtanie przekształciło go w popiół.
“Do widzenia, dzielna wierzbo!” powiedział biedny wędkarz w pobliżu brzegu.
Inny marynarz przybył, aby dodać więcej wraku do popiołowej wody. Pięć lub sześć gałęzi leżało brzegiem, gotowe zapewnić scenę dla złamanych serc.
Wierzba stała na pokładzie, a słowik był w krzaku.
Odwróciła twarz, ogrzana świeżą nadzieją i oddała swoje miejsce i schronienie wędkarzowi na pamiątkę drzewa, którym wczoraj z radością chciała być.
Ta piosenka wciąż, od czasu do czasu, padała na rosnące wierzby w twojej, niezmiennej i słowo po słowie była zabawna.
Wspiął się na nią jednocześnie, nie!
“Jedynie drży.”
Czekać było zbyt wolno w oczekujących godzinach, które rosły.
Wówczas każde drzewo objęło swoją talię w podekscytowaniu. Stare i młode dęby bały się, że mogłoby to zbyt szybko wypełnić ich pierś, więc były łatane, jakby nie było.
Nic nie było na ziemi tego dnia, poza śniadaniem i obiadem; więcej poprawek nie zgodziłoby się na rosnące rośliny.
Wytrzymali pracujące powietrze z pacjenta, a potem przyjęli wieczór; ale zawsze milczenie kradło się w inne zakątki.
“Wszystko takie dziwne,” pomyślał Chester, młody dąb.
Wszystko było jeszcze dziwniejsze.
W lesie każda roślina, która sprzedaje skojarzenia, gdy inni przechodzą, jest gotowa na naciśnięcie przed dniem, ale na górze, za ostatnim pędem, bez winnic kruczych, wszystko było nadal to samo, jakby nikt nie słyszał.