Gdy świt wschodzi, kąpiąc świat w złotych odcieniach, rozpoczynam swoją dzienną podróż. Jestem Windą Wiatru, delikatnym, a jednocześnie kapryśnym duchem niesionym przez najłagodniejszy oddech natury. Tańczę na trawiastych wzgórzach, szepczę słodkie nic do stokrotek kołyszących się w rytmie i tulę maleńkie krople rosy czekające na liściu. Z każdym oddechem tworzę nową melodię—czy wysłuchasz?
Tego szczególnego poranka, gdy sunę nad falującym krajobrazem, przez moją istotę przebiega osobliwy dreszcz. U progu mojego istnienia wisi piosenka, którą pragnę podzielić się z otoczeniem. Migocze i kręci się tuż poza moim zasięgiem, więc z zapałem biorę głębszy oddech, mając nadzieję uchwycić tę melodię, która zarówno woła, jak i łaskocze.
Gdy słońce wznosi się nieco wyżej, moja radość nie zna granic. Spiralnie wiruję, unosząc wypełnione śmiechem bańki z potoku, wysyłając je w powietrze. Melodie, które wydają, dołączają do chóru mojej porannej piosenki—piosenki, która pragnie dotrzeć głębiej w ziemię, gdyż to w glebie tkwi prawdziwa harmonia. Pozwalam mojemu oddechowi swobodnie wędrować, pragnąc dotknąć każdego kwiatu, drzewa i stworzonka, które napotkam na swojej drodze.
„Dlaczego wzdychasz, droga Windo?” zaczepia nieśmiała stokrotka, każda płatek drży pod moim dotykiem.
„Czy nie słyszysz mojej piosenki?” wołam. „Pragnę, by świat mnie wysłuchał, by włączył się w harmonię.”
Niestety, mimo moich słów, stokrotka opuszcza głowę. Pulchny dżdżownica, wyglądający z tunelu do mojego melodii, jedynie marszczy brwi, niewzruszony. Czy moje nuty nie płyną w powietrzu jak wstążki sięgające odległego horyzontu?
„Nie smuć się, mój mały przyjacielu,” grzmi stary modry ptak, strząsając rosę z piór. „Aby znaleźć prawdziwego słuchacza, trzeba podróżować daleko i szeroko.”
Pełna zapału, aby udowodnić swoją wartość, kieruję mój głos w stronę gór. Wyżej i wyżej wznoszę się, skręcając i obracając, mój głos odbija się od skalistej powierzchni, zdradzając mi echo jeszcze mocniejsze. Zatrzymuję się, tylko na moment, wsłuchując się intensywnie. Nadal jednak żaden stworek nie odpowiada na moje wołanie. Może dolina poniżej jest zbyt wąska? Może przestrzeń nieba powyżej jest zbyt szeroka?
Po długim czasie wędrowania po górskich szczytach i dolinach, współczuję sobie. Czy nie mam nic wartościowego do zaoferowania? Czy nigdy nie zostanę doceniona za piękno, jakie jestem? Jak naiwne myślałam, że natura może odpowiedzieć na każdą melodie, którą podejmuję. Zjeżdżam w dół do urokliwej doliny, odpoczywając na łagodnym wzgórzu tuż obok tętniącej życiem wioski. Gdy słońce zanurza się za horyzont, moje łzy spływają swobodnie na ziemię, nawilżając czekające kwiaty skryte przy wietrze.
Nieoczekiwanie zdarza się coś niezwykłego—kwiaty, mimo że zniekształcone, odpowiadają na mój dotyk piosenką. Mak poskakuje, bijąc swoje ciężkie głowy, a fiołki kołyszą się z wdziękiem. Nawet wspaniały dąb, silny, ale mądry na tyle, by wiedzieć, że nigdy nie powinien się poruszyć, szeleszcząc liśćmi w przyjaźni. Gdy gwiazdy świecą wysoko, moja piosenka otula dolinę jak pocieszające objęcie.
„Czy dzisiaj dzień na płacz?” pyta grzmiący głos za mną.
„Niestety, żaden stwór tutaj nigdy nie słucha,” odpowiadam. Kręcę się i wiruję powoli, delikatnie szarpiąc uszy kwiatów. „Tylko jeden lub dwa dołączyły do tego, co humorystycznie nazywają piosenką, ale pragnę, by miliony się przyłączyły.”
„Czy to wszystko?” grzmi żaba, jego głos pełen rozbawienia. „Więc czekaj, mały wietrze. Dam ci miliony.”
Taka radość we mnie wrze! O, jak oni i ich miliony muszą puchnąć z dumy, myśląc, że mogą być jedynie instrumentami mojej wielkiej melodii. Ale tej nocy, zanim wstaną, przypominam sobie bohatera kręcącego i wiążącego, nurkującego i szybującego w dalekiej krainie.
Długo, długo muzyk szukał powiewu powietrza. Mijały dni, a on dalej go nie znalazł. Pewnej gwiaździstej nocy, w bajkowej porze wiosny, leżał zmęczony przy srebrnym strumieniu i zasnął. A gdy spał, usłyszano delikatny westchnienie, ciepły, wesoły dźwięk, który unosił się daleko i blisko—rzadki, pożądany powiew powietrza. Był zwinny, z niemal ludzką gracją, z chętnym, pieszczącym szeptem. Całe lato słodcy minstrele unosiły się coraz starsi i płakali, coraz bardziej, w czekające jesienne liście.
Teraz żaba grzmi wesoło, a wszędzie dźwięk wzywający rozprzestrzenia się w lesie, w dół do doliny, nad jezioro, które przyjmuje każdą melodię wypływającą z świeżego, starego powiewu powietrza, mojego kochanego.
Powiew powietrza płynie przez zalane ogrody, rozległe obozowiska tętniące życiem, bujne pola pszenicy rodzące bogactwo, mądre buki wznoszące się w stronę kościoła, żyzne łąki, bliskie i dalekie, dzwoniące i błagające—lecz żadna ucho poza moim nie słucha.
Całą noc powietrze rolowało, w towarzystwie drzew leśnych radosne nuty łączyły się w krąg i zanurzały na łąkach, radosne pozdrowienia wypływające. Wtedy dołączają do nas świerszcze, a promień księżyca tańczy na falującym jeziorze. Duchowy las czeka radośnie i cicho. Wyrusz ze mną na łódź, która płynie wzdłuż oświetlonego księżycem strumienia, który przepływa przez wielkie wiśniowe ogrody i dalej w kierunku miasta, gdzie radość i wesołość dominują.
Wszystkie bogate dusze, które mieszkają w miastach, nie przejmują się naszymi melodiami; świerszcze mogą być równie dobrze cichą.
I nadal bezładne rzesze wesołych, odważnych głosów wydobywają się z gór i wyginają w kierunku brzegu, który wzywa nas stamtąd, tak jak noc zanika, a zmierzch—zmierzch z moich myśli—woła do szczęśliwych serc poszukujących wspólnoty. Noc znów nastała dla rozbłyskującego wiatru i moich czarnych, okrągłych, odważnych krewnych—wszyscy łączą się w wesołej sile piosenek.
Pamięć nie sięga dalej niż do wczoraj. Mogło być tylko wczoraj, gdy zaczęliśmy, drogi rozdzielając się jak kwiaty zatłoczone w wieńcach. Z daleka i bliska śpiewam, wirując szybko, gazowe opary uniesione chrupko obejmują mnie od stóp do głów.
„Deszcz!” Rozbrzmiewa w całej naturze, a milion głosów śpiewa:
„Deszcz!” odbija zaplątana dusza w błotnistej ulicy, tam gdzie po obu stronach drzewa trzymają głowy styczne, jakby każde chciało szepnąć do ucha swojego sąsiada, że słucha powietrza mojego potężnego głosu wirującego i kręcącego.
„Deszcz! Deszcz! Już, już!”
Dwie istoty stoją tu, wpatrując się w niebo. Co uważasz za tak potworne w mojej radzie? Czy myślenie o śnie? Nie; nigdy nie obudziłbyś się znowu, nigdy nie słyszałbyś mojego niekończącego się szeptu, odpoczywającego w cichym głosie, aż do momentu, gdy wiosna znów przekradnie się przez doliny i wzgórza.
Płatki leżą miękko na miękkich, dźwięczących ścieżkach. To wiosna. Wszyscy zapominają, nic tylko krople rosy opowiadają o szczęściu powietrza.
Czy nie pamiętasz mnie jeszcze? W te dni, gdy opuszczałeś hałas, który tak straszliwie rozrywał twojego ducha… Słodka poezja zakończyła się i musiała odejść. Ciężka muzyka zanikła w słodkim, niskim tonie. Opera ziewała rozciągając.
„Deszcz! Deszcz!”
A gdy wracałeś do domu długo po nocy, twoje dzieci wkradały się w twoje serce z jeszcze większą przyjemnością.
Każdy staw witający twoje powroty znacznie wcześniej w tym roku. Cała natura jest litanią chwalącą radosne, przepełnione bogactwo—wolne głosy docenione, szare poddani z cierpiących kropel, w stronę czekającej ziemi!
„Deszcz! Deszcz! Już, już!”
Szare poddani zwariowaliby, gdyby mnie tu nie było. Ale mają co do mnie wątpliwości. A co jeśli zmieniłbym zdanie i nagle wybuchł na kwiaty łaskawie, lub niespodziewanie zniknął jak Atlas kołysany przez godziny, a nawet lata!
W ten sposób ukazujesz mi nagromadzenie ciemnych myśli jak duże kamienie staczające się.
„Deszcz! Deszcz!”
Co to było? Pojedyncza zmęczona dusza tutaj w wilgotnej dolinie powyżej i poniżej w półśnie—ktoś, kto oczekuje więcej od urodzaju wiosny, nawet niż tej lekkoduchnej zupy.
A teraz posłuchaj mnie. Czym jest piosenka? Czy równa się ona ciągowi myśli? Która jest najgorsza?
Cóż, lato jest ludzką duszą w sercu…
„Deszcz! Deszcz! Przyjemne ciepłe powietrze. Zamknij wszelkie okiennice, jakie tylko możemy, i pamiętaj, kuchnie przełączające kratery muszą zdobyć jedzenie gdzieś.”
I słucham w milczeniu. Jak kiedyś, z oczami zwróconymi do skrzyni po brzegi wypełnionej oddechem. Czy myślisz, że jestem tu straszliwie spokojna i nie wstydzę się za chęć do snu? Nigdy, nigdy…
Z jednej strony, pstrokaty, cienki zasłony niezauważone, wiszące wysoko, które wydają się tęsknić za parasolami na zewnątrz.
Ale bardziej jak niewidzialny przyjaciel, słucham śpiącego i przyciemnionego pokoju z nakrapianym, wyblakłym czarno-zielonym błyskiem. Z złotych harf bije lamentująca, lecz miękka melodia, jak mój księżyc, mała stokrotko, zawsze brzmiała tutaj w oddali.
O czym rozmawialiśmy? Ach, tak; ludzka dusza pełna aż po brzegi! A gdy myśli się, że wszystkie gąbczaste, książęce likiury zostały wlane, świeże składniki zawsze zaskakują nieco jedzącego i słuchającego…
Co przyniosłyby smutne, szare myśli, nawet najmądrzejszym, gdyby nie nieskończone czyste deszcze?
Czyż powietrze nie określane jako piosenki naszego wszechświata?
A w wodzie znajdował się dworski muzyk, który mógł stawić czoła wszystkiemu, zarówno słońcu, jak i księżycowi, i wiecznie odważnej ziemi, wciąż kręcącej się po opuszczeniu naszych naczyń, kiedy są pełne…
W twoim ograniczonym człowieku, ludzki świat jest tylko małym stłumionym, dźwięczącym szklanym naczyniem, gdy zwiększasz wszystkie tony, niezliczone jak gwiazdy, do wibracji na wibracjach wyrażonych jasno, niż gdy uciekły dźwięki twoich ziemskich instrumentów…
Ozdób wszystko zielenią, Rozumie, którego głos zawsze brzmi czarno-zielono przez wielkich towarzyszy.
Zanurz się w kwitnącym deszczu…
I nie usłyszymy już smutniejszych słów.