Był słoneczny dzień, a ja, Jenny Żaba, rozglądałam się po starym ogrodzie w poszukiwaniu odrobiny przygody. Mieszkam w dużej, okrągłej donicy, tuż przy zielonej bramie na końcu starego ogrodu. Kręta ścieżka prowadzi od niej do słonecznego Starego Miejsca, gdzie jest mnóstwo pokoi i wiele okien, a firany z haftowanego muślinu powiewają lekko na górnych korytarzach. Krótko mówiąc, to najlepsze miejsce, w jakim można żyć, jeśli jest się żabą.
Kiedy zajrzałam ponad brzeg mojej donicy, nigdy nie przyszło mi do głowy, jakie cuda życie jeszcze dla mnie przygotowało. Na końcu ogrodu, ukryty przez ciemne krzewy wrzośca, zobaczyłam dziwne migotanie światła. Więc rozciągnęłam swoje gibkie nóżki i wyruszyłam.
„Jak zabawna żaba!” usłyszałam, jak ktoś szeptał. Nie uważałam, że warto się odwrócić, więc skakałam dalej w dół ogrodu.
Nagłe, zatrzymałam się. W miejscu, gdzie przed chwilą migotało światło, stała kałuża, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam. Miała najrzadszy błękit szafiru, przeplatany ładnymi plamkami złota, podczas gdy samotne wierzba rosnąca obok spuszczała swoje długie czarne włosy w brązowych pierścieniach pod powierzchnią. To było idealne miejsce, gdzie, jak mówią ludzie, żyją „syreny” i cieszą się swoimi małymi herbatkami.
Mając ogromną wyobraźnię, niepewnie zajrzałam do kałuży. Nie pomyliłam się: naprawdę odbywała się tam herbata. Różne magiczne owady biegały po jej powierzchni, niektóre z nich brzęczały głośno, inne z kolei wyglądały tak, jakby spały. Gdyby powiedzieć prawdę, to było idealne miejsce, żeby nauczyć się latać.
Zajrzałam do środka i słuchałam. Najpiękniejsza muzyka płynęła od bzyczącego chrząszcza, którego szkliste skrzydła błyszczały jak lśniące tęcze. Inne owady rytmicznie poruszały swoimi czułkami w takt jego melodii. Żaba, w swojej dumie, zaczęła walca, ale ponieważ nie było miejsca na powierzchni wody, wszystkie owady przeskakiwały sobie przez głowy lub krążyły w powietrzu.
„Chciałbym być motylem,” zaspanym szeptał jeden mały owad, który zasnął na swoich długich czułkach. Ale w chwili gdy złożył swoje wszystkie nadzieje na to, że „złota mgiełka” zamieni się w motyla, nagle „muszka” rzuciła się na niego, a od tego momentu czarna tragedia rozgrywała się na operowej scenie kałuży.
To było całkowicie przerażające. Muszę skoczyć do środka i powstrzymać brutalność, myślę, że to co najważniejsze to zapobiegnięcie „transportacji” prawdziwej natury. Ale w chwili, gdy byłam na skraju skoku, usłyszałam szelest i trzask za sobą i zobaczyłam Papę, ciekawie wyglądającego szczeniaka, nieśmiało skradającego się od krzewu do krzewu, aż dotarł do brzegu Niebieskiej Kałuży.
Jakie to dziwne, pomyślałam. Tu przynajmniej zajmuję się tylko swoimi sprawami. Rzeczywiście, dobrze zrobiłam, przychodząc tutaj!
W końcu, gdy właśnie gratulowałam sobie doskonałej ostrożności w podejmowaniu odważnych działań, by utrzymać pierwszą kawę w kałuży na właściwej drodze ludzkości, usłyszałam krzyk Papy: „O wodę! wodę! błoto, błoto tutaj!” I jak kieliszek, wypił wszystkie czyny bravury z herbatki.
Smutny był gniew uszkodzonych motyli i rozgniewanych owadów: wszyscy walczyli ze wszystkimi, a jak duchy w górnym świecie wołali o pomoc, tak oni krzyczeli: „Deszcz! deszcz! burza!” Nagle naprawdę zaczęło padać z nieba, a ja baczyłam na to, by wrócić do mojej dużej, okrągłej donicy.
Tak długo, jak padał deszcz, byłam zupełnie sama tam na górze. Ale kiedy tylko słońce znowu zaczęło swoją gorącą zabawę, a sterty wilgotnych mgieł toczyły się w złotych wiankach, ponownie pojawił się cały tłum owadów, z ich niezliczonymi skargami, wokół mnie.
Jednak w świetle księżyca moja niebieska kałuża wyglądała zupełnie inaczej niż w dół. Spośród niezliczonych wzorów gwiaździstego nieba, Natura, wielki artysta i drzeworytnik, wydzieliła najpiękniejsze przestrzenie i przyniosła je dokładnie do góry nogami na niebieską kałużę. Można by pomyśleć o ciekawym pomyśle, by z ich pomocą zrealizować deszcz z liści bluszczu nad naszymi głowami, ale do tego sieć gwiazd musiała być perfekcyjna.
Następnie przyszła procesja brązowych i ciemnoniebieskich mrówek, które poruszały się w równym tempie po mojej donicy do brzegu mojej niebieskiej kałuży, gdzie zrzuciły kilka małych kawałków spalonego piernika. Następnie skrobały i pracowały, skrobały i pracowały, pąki róży były rozdeptywane, klejnoty rzucane: „Utrzymaj naszą żelazną tarczę ze skórzaną fartuchą,” wołały od czasu do czasu. Potem wskazywali z uczuciem zachwytu na iskrę stałej energii, którą wydobyli z jednej z kropli deszczu.
„Uważaj,” szepnęłam do niewidzialnych duchów wróżek syren, które tańczyły, niechybnie, pod powierzchnią, kręcąc się w sposób, który mógłby sprowadzić rozwiniętego Anioła na ziemię. „Uważaj; upewnij się, że dostarczysz trochę ziaren najdelikatniejszego Światła dla twojego do góry nogami tutaj.”
Wśród tego wszystkiego, przypadkowo usłyszałam, tuż za moim ramieniem, głośne piski; odwracając się, zobaczyłam kuzynów z sąsiedniej odległości, których widziało się tylko cztery dni w roku. Dziwne, pachnące, szpetne postacie były to: mieli złe maniery w mojej obecności, wkładając swoje ryje pod ramiona, gdy rozmawiali, zamiast trzymać ręce przyjaciół.
Pociągając instynktownie prawo do mieszania w jakichkolwiek towarzystwach, kuzyni z sąsiedniej odległości gastronomicznie badali naturę swoimi długimi, cienkimi, rozwidlonymi językami. Po około dwóch godzinach, nie mogłam słyszeć o mojej niebieskiej kałuży nic poza „Błoto, błoto, woda tutaj!” „Nie podchodź zbyt blisko,” z całą tajemną finezją wykwalifikowanych żab z regionu Renu. „Tam leży Hiszpan.” „To nikt,” powiedziałam; i gdy z uzasadnionych powodów zwrócili uwagę na środki ostrożności związane z otwarciem małego wyspy w ich nosach, naturalnie weszli przez drzwi obok mnie.
I tutaj, nagle, odkryłam w smutnym doświadczeniu, że zaczęło znowu padać. Czekałam, aż deszcz niespodziewanie przestał padać, nie spuszczając nawet jednej białej piórka. Ale czy to miało związek z tym, że była piątek wieczorem, nie wiem. Był to jednak regularnie rozłożony piątek, a ja co roku mam go w mojej dużej okrągłej donicy. Można by to nazwać moim „autochtonicznym dniem emancypacji”, bo podczas gdy ja porządnie się szoruję w środku, dzieciaczki wychodzą i skaczą w pola we wszystkich kierunkach, by leżeć, zuchwale, na brzegach Niebieskiej Kałuży przed niewidzialnymi duchami wodnych panien. Ale teraz zaczęła się historia o słońcu wysychającym wszystko i Wujku moich kuzynów z sąsiedniej odległości, całkowicie bez ograniczeń. Przez godziny i godziny padał osobny gorący deszcz, nawet dla dobrze wypieczonych żab; więc musieliśmy wyjść – oczywiście, cały tłum, idąc w rządku.
Tuż naprzeciwko mojej szybko szarzejącej donicy, w hałasie wyszedł morze żywej wody, której wodne fale wszystko przewracały, nie pomijając mojej dużej okrągłej donicy. Nie pozostawało nic innego, jak tylko zostać spokojnym na zewnątrz, żeby nie wpaść, przygnieciona wśród innych, w szeroki nieprzejezdny ocean.
Jednak zaledwie moja złość została wyrażona, prawie nie miało czasu na wydmuchiwanie moich żabich ust do trzeciego rcoco, gdy nagle wielki mlecznobiały żagiel złagodził wszystkie moje skargi. Wiadra mnie stały posypane i latające wysoko nad sobą. Nocna tęcza dotknęła kolorowych czubków mówiącego świata w nieskończonym mokrym polu. Księżyc schował się za tiulowymi chmurami, całkowicie wyczerpany po ciężkiej pracy dnia poprzedniego, a grube, klarowne krople rosy, niczym zapalone świeczki bożonarodzeniowe, stały na wieżach ciemnozielonych jodeł, jak również na dachach niezliczonej ilości domów z wielkimi ostrymi szczytami o ukośnych punktach.
„Niech pada dalej,” krzyknęłam, „a ja także zniosę tajemnice ludzkości? Ale nigdy nie uczynisz Niebieskiej Kałuży ponownie!”