W sercu Mistycznych Gór, gdzie słońce rzucało złote promienie, a cienie tańczyły wśród drzew, młody feniks o imieniu Flame znalazł się w tarapatach. Dzień niemal minął, a jego cenne pióro nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
Starszyzna klanu feniksów zawsze go ostrzegała: “Trzymaj swoje pióro blisko; to rdzeń twojej mocy, esencja twojego odrodzenia.” Przy każdym nieostrożnym machnięciu skrzydeł Flame pozwolił mu umknąć z oczu, ale teraz całkowicie je stracił. Spojrzał w dół ze swojego miejsca, ostatnie żarzące się promienie dnia gryząc krawędź horyzontu, i zdał sobie sprawę, że nie ma czasu do stracenia.
Wyruszył w dół doliny, ognie lizingiące jego stopy z każdym krokiem, mając nadzieję znaleźć elusive pióro przed tym, jak noc pochłonie ziemię.
Kiedy zagłębiał się w las, ciemność z ukrytymi koszmarami pochłonęła go całkowicie. Przytłumione dźwięki odbijały się ze wszystkich stron, cienie, które wydawały się żywe, chwytały i drapały go, gdy torował sobie drogę przez zarośla. Jego ognista sylwetka ostro kontrastowała z ciemnym terenem, ale była latarnią w mgle, a on mógł poczuć wilgoć, która oblepiała wszystko, przygważdżając je. Dni deszczu sprawiły, że ziemia stała się łaskotliwa, a każdy krok zapadał się w błoto.
Nagle pojawiło się stworzenie z koszmarów, lew z trzema głowami, wybałuszonymi oczami i groteskowymi zębami, jakby natura sama urodziła zepsute potomstwo. Bestia rzuciła na niego swoje złowrogie spojrzenie. Flame wiedział, że musi walczyć, choć nie miał już ochoty na walkę z tymi ciemnymi siłami. Dręczyły go noc po nocy w snach, jego głos był ochrypły od krzyków, gdy próbował uciec przed ich uściskiem.
Gdy lew ruszył na niego, ogień wybuchł wokół niego, wściekły słup wznoszący się z jego ciała. Lew zaskrzeczał w strachu, jego oczy przewracały się. Ogień Flame’a spłynął na ciało bestii, smażąc jej mokre włosy i gotując skórę pod nimi. Lew wił się w agonii, zanim upadł martwy. To był koniec jego cierpienia; nie ma wątpliwości, że Flame był zadowolony, widząc to odejście. Ale za nim czaiło się kolejne stworzenie, ukrywające się w cieniach.
W górze stado ptaków wzbiło się w powietrze z ogłuszającym crescendo, machając swoimi ogromnymi skrzydłami w desperackiej próbie ucieczki. Właśnie wtedy ogromny łuskowaty wąż wyskoczył z drzew, jego ząbkowana paszcza ociekała jadem, sycząc, gdy jego rozwidlony język wyczuwał obecność ofiary. Rzucił się na Flame’a, ale za późno. Flame wzbił się wyżej w powietrze, adrenalina wypełniając jego ciało. Musiał przetrwać - utrata jego pióra okradła go z przeszłości i teraźniejszości; ale co ważniejsze, z przyszłości, którą miał zdobyć.
Wzniósł się jeszcze wyżej, białe gorące płomienie otaczające jego ciało, gdy przebił niebo, wiatry wyły w wyraźnym przerażeniu. Wąż pędził poniżej, jak błyskawica. Ogień płonął z każdych porów Flame’a, liżąc łuskowate skóry węża. Ciężar ciemności drapał go i ciągnął za samą esencję, grożąc, że całkowicie skradnie go z rąk jednej z tych złych istot. Rozpostarł skrzydła, rozcieńczając ogień, który skapł ze skrzydeł. Musiał zostawić dużo mocy, by spalić węża i uciec przed jego jadowymi kłami. Nap półgaszony ogień kapał z niego, skwiercząc na plecach węża. Flame wisiał w powietrzu, poruszając ciałem z gracją, inspirując wiatr do uniesienia go, jednocześnie gwałtownie wylewając ogień na wijące się ciało poniżej.
Wąż nie ustępował. Wydał przeraźliwy syczący dźwięk, jego język niemal całkowicie uwalniał się z paszczy, odsłaniając rzędy i rzędy zębów ostrych jak brzytwa, wszystkie ociekające sklapanym, krwawym jad. Kiedy Flame obawiał się, że jego ogień się wyczerpie, skręcone ciała mniejszego węża leżały bezwładnie na ziemi w lesie, z parą unoszącą się z jego przypalonego ciała.
Z trudem łapiąc oddech, i z resztkami sił, złożył skrzydła i zanurkował prosto w paszczę wściekłej burzy, która wrzała poniżej. Nie czuł ani furi wiatru, który pchał go w przeciwną stronę, ani pazurów złych szponów, które lotem przelatywały obok. Mimo to to wciąż nie było wystarczająco bezpieczne, więc skupił się na głębokościach burzących się chmur, a nawet tam czuł ciągnięcie ohydnych stworzeń zostawiających za sobą krwawe resztki.
Nagle bladym światłem przeszyła warstwy ciemności – czy to świt? Wyrwał się z opuchniętego brzucha burzliwych chmur, byle tylko jakieś wrażliwe stworzenie jak on nie wpadło za nim.
Ale nie było wschodzącego słońca – tylko Księżyc, głęboko w swoim śnie, mył ziemię poniżej w srebrzystym szarości.
Przeszedł przez cały świat, ale nie zbliżył się do docelowego miejsca. Dlaczego, o! Dlaczego to pióro było tak trudne do znalezienia? Dzień przeminął pod jego stopami, a teraz; teraz moce nocy dążyły go pożerać! Z jednego potężnego machnięcia skrzydłami wzbił się wysoko w niebo, a śpiący Księżyc mrugnął – delikatne oko spoglądające w ciemność.
Daleko poniżej, w ostrym kontraście do chłodnej postawy Księżyca, czarne lasy i cieniście góry świeciły nieludzkim światłem, jakby na skraju nowego dnia. Po całym podszyciu, płonące słońca zdawały się posypane jak pył, każdy gasnący żarłkliwie wypróbowując swoje ostatnie nuty buntu.
Flame nigdy wcześniej nie słyszał takiej muzyki i ucieszyło go to do samego szpiku. Gdyby wiedział, że ten dzień będzie niczym innym jak taką celebracją, Flame z radością przeszukałby Ziemię za swoim zaginionym piórem!
Wzniósł się jeszcze wyżej, ponad góry, doliny, rwące wody nocy, a ostatecznie nad płaczącymi lasami. Z dolnych zboczach gór zbliżały się ciemne postaci – mała armia, która odzwierciedlała, ale uzupełniała brakujące części jego własnej duszy. Zaskakująco, z bohaterskich serc spadających z góry, utworzyły symfonię, która grała muzykę, którą wcześniej słyszał w drzewach. Harmonia większa niż jakikolwiek złoty głos płynęła z tych lifeless twórców instrumentów poniżej niego.
Ale jeszcze bardziej, wisząc wysoko nad nimi, dwie skrzydlate postacie stały w obronie samego Księżyca. Wysoka postać w odcieniach ziemi, składająca się z samych elementów świata, pochyliła się i przytuliła jej głowę o kamienne skrzydła, których grube upierzenie błyszczało jak strzała w locie. Gdyby Flame miał swoje pióro, mogliby rozmawiać przez dni o wcześniejszych przygodach i nawzajem się zachwycać – gdyby Księżyc był zdolny do obudzenia się.
“Idź!” krzyknął Ziemia.
“Nie pójdę,” krzyknął Lot, jego śnieżnobiałe pióra płonęły w nocy.
“W takim razie cierp jej w sposób, w jaki postanowiłeś ją kochać. Bądź odważny, moje dziecko!” Ostatnie słowa odbiły się długo po ich wypowiedzeniu, a Lot zadrżał pod swoim kamiennym skrzydłem.
W tej właśnie chwili Flame zrozumiał. Unosząca się postać wciąż spała, ale przed nim leżały resztki świata, które były częścią jego – lasy, góry, rwące wody – wszystko pełne radości. Ale co ważniejsze, po pachnących wiatrach, w górę i w dół rzek, słyszał zardzewiałe elementy ukochanych, które dawno zaginęły i dawno zapomniane.
Wiedział teraz, gdzie leżało jego pióro.
Zstępując powoli i cienko jak dym w kierunku Księżyca, zbliżył się, nie w sposób niegrzeczny jak flaga, ale raczej jak powietrze opadające w spokoju.
Gdy Flame odnalazł spokój, umysł, ciało i duch złączyły się w jedno. Zamknął oczy i poczuł je – pióra, liczne, każde unikalne i oddzielne, tulące się razem tuż poniżej delikatnych włosów, których jeszcze nie ułożył na piersi. Miał w sobie całą kreację: piękno lasów, elegancję gwałtownej góry; co ważniejsze, posiadał swoje zagubione pióro, bezpiecznie chronione blisko serca.
Księżyc objął go, a on płonął jaśniej jeszcze przy jej cichym dotyku. Obok niej, złote promienie otaczały ich zjednoczenie jak aureole – jaśniały przez chmury, rumieniąc jego twarz wysoko w niebiosach, aby jego promienna obecność mogła ogrzać ciemną ziemię poniżej.
Poczuł, jak moc przechodzi przez niego, każda radosna symfonia kursująca przez granice jego ciała. Ale co ważniejsze, to było podekscytowanie, do którego nie był przyzwyczajony.
Flame otworzył oczy, a pierwszy żar świtu zapalił się w tych tajemniczych wodach poniżej.