Pewnego słonecznego popołudnia, w pięknym, kwiecistym polu, mieszkał najmniejszy kwiatek, jaki kiedykolwiek widziano. Wokół niego wznosiły się najwyższe kwiaty, jakie można sobie wyobrazić: łysiączki, malwy i dziewanny. Ale nikt nie zwracał uwagi na Denniego, bo tak miał na imię, chyba tylko po to, by się z niego śmiać.
„Ty kwiat?” mówili. „Cóż, nie jesteś nawet w połowie tak wysoki jak nasze głowy! A nie masz nawet łodygi, która by cię trzymała!”
„Moje nasiona urosną tak wysoko, jak każdy inny,” powiedział Denny, mniszek, „a wtedy będą wyglądały na co najmniej milę stąd. Więc widzicie, nie muszę długo czekać.”
„Daj spokój!” mówiły nasiona dzikich kwiatów, które mieszkały w pobliżu. „Nie spiesz się tak! Nie masz nic innego do zrobienia, jak tylko siedzieć spokojnie i być podziwianym, teraz, gdy zaczęła się lato.”
Więc Denny już więcej nie mówił; ale mimo to westchnął od czasu do czasu, bo czuł się samotny wśród wszystkich wysokich kwiatów, a często pragnął rozciągnąć swoje liście i tańczyć, jak reszta z nich, w delikatnym wietrze.
W końcu spadł deszcz, a jego mała głowa z długimi zielonymi liśćmi została szybko uwięziona w kałuży wody.
„O! Tak to się dzieje, gdy jesteś tak niski i mieszkasz wśród takich wysokich sąsiadów,” powiedział brat Dandy, daleko w rogu, sam.
I w wietrze i deszczu jego szerokie zielone liście były miotane i miotane, aż wyglądały jak śmieci.
Następnego ranka, gdy słońce wyszło, Denny pomyślał, że czuje się trochę silniejszy, a deszcz mu dobrze zrobił. Więc spojrzał w tę i tamtą stronę, rozpostarł swoje zgniecione liście i zaczął tańczyć w rytm łagodnego wiatru i muzyki szeleszczących drzew nad nim. O, wyglądał tak jasno i radośnie, gdy to robił!
Poranne słońce świeciło wszystkimi kolorami tęczy na jego głowie, a deszcz zwilżył jego liście diamentami, które lśniły jak ogień w porannym świetle.
„Będę tańczył, cokolwiek się stanie,” powiedział; i rzeczywiście tak zrobił.
Wtedy przeszli obok dwóch rolników i miejskiego lekarza, gdy spacerowali przez piękne pole. Każdy kwiat zginał swoją głowę, a tylko Dandy Denny tańczył i kiwnął głową w słońcu; a co więcej, zanim dzień się zakończył, każdy pojedynczy kwiat zaczął tańczyć w rytm razem i kiwał swoimi długimi wysokimi głowami jak Denny sam.
„No dobrze, to ja nazywam to towarzystwem!” powiedział nasz Dandy; i ledwo mógł powstrzymać się z radości.
„Zawsze mówiłam, że do tego dojdzie, jeśli będziesz czekał cierpliwie,” powiedziała dzwoneczek, który po deszczu nabrał nieco więcej wysokości; ale Denny tego nie słyszał, bo był zbyt szczęśliwy.
Ale szybko przyszli inni.
„O, jak piękne!” powiedziały niektóre małe dziewczynki; i pobiegły, by zerwać Denniego; wtedy doktor powiedział swojej starej klaczy, „Idź, idź, wtedy. Jakie lekcje wokalne dawały ci twoje sąsiadki?”
A wkrótce przyjechał w pięknym powozie z osłoniętą osłoną, a wielka dama siedziała obok kucyka i powiedziała: „Gdy przyjedziemy do domku, pokażę ci naprawdę bardzo ładny kwiatek, którego weźmiemy do domu.”
„Zastanawiam się, czy ma na myśli mnie?” pomyślał Denny, myśląc o wszystkich pięknych rzeczach, w które mogłaby go przebrać, kiedy będzie bezpieczny w domu; ale nic z tego!
Więc to, na co Dandy Denny żywił nadzieję, rzeczywiście się spełniło, ale wcale nie tak, jak myślał.
Niedaleko pola, w którym mieszkał, znajdował się duży ogród warzywny należący do starej wdowy, a jej jedyną pracą latem w słoneczne dni było zbieranie chwastów i zagubionych kwiatów, które nie miały tam prawa się siać, aby mogła mieć dobre warzywa do jedzenia, co było wszystkim, co mogła robić od rana do wieczora.
„O, ta dobroduszna pani!” pomyślał Dandy Denny; „ona mnie zobaczy i doświadczy takiego wstrząsu radości!”
Ale pierwszą rzeczą, którą zrobiła, gdy go znalazła, było zerwanie go za głowę!
Czy kiedykolwiek słyszałeś czegoś tak niegrzecznego?
I umieściła go w długim rzędzie obcych kwiatów różnego rodzaju i kolorów—wyjętych z ich domów i umieszczonych w tym dziwnym i szorstkim żłobku, gdzie mogły rosnąć do dużych sytuacji, wielkości gniazd ptaków, nad długim zielonym stołem w małym salonie—i gdy przyniosła je do drzwi schludnego domku, ustawiła Dandy’ego Denniego, nie stojąc, a nie siedząc na kamiennej półce, i krzyknęła:
„Uważaj, mały chłopcze; uderzysz głową o sufit, jeśli pewnego dnia urosniesz tak wysoko jak Richard III!”
Więc ustawił się za dużą kotką, która zawsze lubiła patrzeć na kwiaty, i przystroił swoje łachmany tak, aby jak najlepiej je wyeksponować.
Potem przyszło dwoje lub troje małych dzieci i weszli na stół, a mały chłopiec, ten sam, który zerwał Dandy’ego Denniego, pochylił się w pobliżu jego ucha i mówił głośno, ale jakby myślał, że nikt nie może usłyszeć, i patrząc bardzo blisko na to, co mówił, powiedział: „O kwiatku, słodki kwiatku, wystaw swoją żółtą czubek tak wysoko, tak wysoko i kołysz się w tę i tamtą stronę. Nie dotykaj mnie! Ręce precz! Nie dotykaj! Słodki kwiatku, tańcz.”
„O, tańczę!” powiedział Dandy Denny.
„Nie, nie tańczysz,” krzyknął chłopiec znowu. „O, proszę, słodki kwiatku!” i zasłonił słońce sobie z oczu i widział tylko Dandy’ego Denniego, który obracał się i kręcił najszybciej, jak potrafił.
Więc wtedy całe małe orkiestra kwiatów zaczęła w swoich przenikliwych głosach, „Podchodź blisko, blisko do pięknych kwiatów!” a Dandy Denny sam myślał, że nigdy wcześniej nie słyszał tak dużej orkiestry delikatnej muzyki.
A mała kotka tańczyła w rytm, kiedy mały dandy miał małe zacięcie, aby Dandy nie przyciągał uwagi. Więc wszyscy śpiewali i wszyscy grali, i wszyscy byli szczęśliwi.
A jeśli dzień trwałby wystarczająco długo, byłoby to wystarczająco, aby cała góra eksplodowała z małej postaci.
„Co robicie, dzieci?” zapytała pani.
„Śpiewamy do słodkiego kwiatu,” odpowiedział inteligentny mały paluszek otoczony swoimi towarzyszami.
„Do słodkiego kwiatu, którego znałam,” powiedziała pani z którą nigdy by się nie uścisnęła. Ten krok jest tak norweski jak ten kwiat.”
Tak, wszystkie małe płatki były w nie haftowane, i tak, że nikt tego nie zauważył, ale wszystko szło w zasadzie tak, jak można było się spodziewać, aż pogoda zmieniła się na deszczową i wszyscy odkryli, że ich skarpety potrzebują naprawy.
Potem przybyła wielka stara żydowska kobieta z dużymi butami i ziemniakami i nie wiem, ile skórzanych toreb pierwotnie wypełnionych nadmiarem pokoju, a Dandy stał całkowicie zadowolony w pobliżu małych pustek.
„Zobacz, kto tu przybywa,” powiedział.
„O, jaki dziwny kwiat ten człowiek ma tam!” pomyślała stara pani. „Co za ciekawostka! Jeszcze bliżej, jeszcze bliżej!”
I ze wszystkich sił znów zerwała go za głowę!
I tak Dandy, który był mądrzejszy niż wielu mądrych ludzi, po raz pierwszy urósł bez liści w starym niemieckim kwiatku, blisko końca.
Siedem razy sadziła go z powrotem: raz na łóżku swojego dziecka; raz w papierowej koronie zamiast czarnej kokardy, które gdy przyszedł do kościoła, dała Linde do wszystkiego; ponownie w skrzyni, gdzie przechowywano jej pościel; potem znowu w dużej tłustej dyni, którą postawiła pod łóżkiem, gdzie Dandy miał komuś zbyt bliską przyjaźń; a następnie trzy razy w butach tej starej kobiety, efekt dźwięku w kazaniu; ale nie mogły stać na zawsze, ale co chwila wypadały, poszły swoimi własnymi drogami; ale najbystrzejszy korzeń, gdzie mieszkały takie eleganckie znajomości, nie miał być zlekceważony, nawet zraniony;—i to było, jakby co roku musiały mieć rodzaj wyjątkowego.
Czy nie podzielił się w końcu z gospodarzami tym ostatnim kęsem ziemi, na którym mocne rośliny osiedliły się, a nawet w tym, co na pewno kiedyś nazywał, przez innych, falą trawy, która jakoś zasadziła całe jego ciało w wodzie, której woda nawet w hiszpańskim, ale wciąż przemierzane zaczynała działać! Dzikie Alpats, które zrosły nowo, mówiły, że nie zostaną tam na zawsze, jeśli on sam!
Czy nie ta przyjaźń była wspaniała, czas po czasie?
Jednak pewnego bardzo ładnego letniego wieczoru, kiedy każda istota była wokół; doskonałe aż do ich własnych serc pełnych radości; słoneczne, aby skonfrontować się z niemal mchem i nami w naszych cichych piersiach, pozostawiając potencjał jego całego istnienia w wielkich lamentach, tak mocnych potrzeb;—jednak właśnie to czarne w środku czarującego i gdzie w przeciwnym pomiarze bardziej podobało się być, dlaczego nie miałby, choć inni wzdrygali się; czy to była metafora, którą należy doświadczyć; czuł małe ukłucie, gdy ktokolwiek nachylił się nad nim na czarnym;—nawet cieszył się, mając jakikolwiek palec najmniejszej stopy dziecka bawiącego się z nim w także niezwykłego niezależnego układu, także do paluszka, który musiał mu czasami sprawić wrażenie bardzo miłych.
Następnego dnia jednak zaczął myśleć, że wszystko to zmniejszyło jego sławę jako niezmiennego Dandy, a jednak, gdy lato bardzo gorąco wykonało swoje zadanie wciąż z sąsiedzką; nieco więcej starał się na wszystkie strony, aby dać im trochę komfort!